Perła Curaçao
W czasie, gdy Beatrice Aragońska, księżniczka neapolitańska i przyszła żona króla Władysława II Jagiellończyka, z zapałem uczyła się łaciny w marmurowych salach pałacu, czytając poezję i słuchając opowieści ekscentrycznych nauczycieli o morskich wyprawach, żeglarzach i zdobywcach nowych ziem. Na odległej wyspie Curaçao, leżącej wśród fal Morza Karaibskiego, dorastała dziewczyna, która w pałacu z drzew i kwiatów, również słuchała…, lecz nie głosów książek, tylko wody, skał i ptaków.
Miała na imię Canoa, które niosło się po falach, ginąc gdzieś w drgającym horyzoncie. A może jej imię brzmiało Alula i było jak szum skrzydeł ptaków, które chętnie odwiedzały ten bujny zakątek. Dziś już nikt nie odczyta jej imienia, z prostej przyczyny: nie było zwyczaju zapisywania imion. Istniały tylko w pamięci, w sercach, w mimice twarzy, w wyrazie oczu, gdy wspomnienia wypływały, a ludzie wzruszali się lub dziwili, że ktoś już odszedł. I choć nie ma jej, pojawia się w snach. A może była obiema. Urodziła się wśród wody i ptaków, które znały szept pierwszych dni wyspy, dziś zwanej Curaçao. A może, to morskie fale nadały jej imię Canoa, a niebo – Alula?
Należała do ludu Caquetío, potomków Arawaków, którzy zasiedlili wyspę wiele tysięcy lat temu. Ich język, dziś niemal zapomniany, przetrwał jedynie w nazwach miejsc i zapomnianych opowieściach, których już nikt nie pamięta.
Canoa nie miała matki zielarki, która szeptałaby jej receptury do snu, ani ojca kapłana, który wskazywałby kierunki wiatru. Ale miała coś, czego nie da się nauczyć, a tylko z czym można się urodzić.
Potrafiła usiąść nad laguną i nie patrzeć, lecz widzieć. Nie słuchać, lecz słyszeć. Wchodziła boso w gąszcz roślinności i czuła, że każde źdźbło trawy, każda kropla rosy, każda część drzewa ma swoje imię. Imię niewypowiedziane, ale trwające w ciszy. Umiała czytać to, co nie zostało zapisane.
Była wysoka, jak jej przodkowie. Silna i smukła zarazem, z ciałem gibkim jak drzewo, które zna rytm wichrów. Ubrana w suknię z naturalnych włókien, spiętą prostą opaską, nosiła na szyi trzy naszyjniki: z muszli, z kamieni i z kości. Symbole trzech światów: wody, ziemi i przodków. Na ramieniu nosiła opaskę z ziół chroniących przed lękami. Na policzkach barwy pociągnięte palcem, brak odpoczynku i zapach wiatru znad morza. Zawsze przy sobie miała woreczek z solą. Nie zwyczajną, zbieraną wspólnie z rodziną. Sól z lagun, skrystalizowaną z fal, które odparowały na słońcu.
Jej skóra miała barwę dojrzałego orzecha, a oczy ciemne i błyszczące, jakby odbijały światło tam, gdzie nikt jeszcze nie zapalił ognia.
Wędrując po wyspie, zatrzymywała się przy kadushi – strzelistych kaktusach, rosnących jak strażnicy nieba. Ich cienie poruszały się powoli, jak wskazówki czasu. Gdy pragnęła odpowiedzi, siadała przy opuncji, kaktusie o kolczastych łopatkach, wierząc, że jego ciernie wskazują drogę duchom i snom. Kaktusy mówiły do niej ciszą. A ona rozumiała.
Nad nią chmury snuły swoją pieśń, taką, jaką śpiewali je przodkowie, widząc białe obłoki. Czasem kładła się na piasku, udając przewrócony kaktus, ze schowaną w jej cieniu jaszczurką, która bacznie obserwowała otoczenie. I gdzieś słychać było ptaka, który przed chwilą krzyknął, a wiatr przetoczył kilka szarych, zwiniętych liści. Tak. Canoa rozumiała ten świat. Kiwała głową jaszczurce i dotykała tam, gdzie igły nie raniły dłoni. Kochała ten świat, często gorący jak ogień.
Ale w snach przychodziło do niej coś, czego nie rozumiała. Obcy świat rodzący się w ciemności nocy. Budzący światło z innego czasu, którego śniąca Canoa nie mogłaby sobie wyobrazić.
Widziała łodzie. Wielkie, hałaśliwe. Przecinające fale jak nóż ciało. Budziła się zlana potem, z dłońmi kurczowo zaciśniętymi na muszlach z naszyjnika, które raniły jej dłonie jak kile statków morską toń. Te sny wracały. Uparte i nieustępliwe. Niosły echo przyszłości, której jeszcze nie znała, ale której już się bała.
Canoa siadywała więc później nad morzem i rozmawiała z nim, oczekując wyjaśnienia jej snów. Szeptała pytania, próbując zrozumieć. Kim są ci, którzy rozcinają sen wyspy? Dlaczego przychodzą bez zaproszenia, z hałasem, ogniem i głodem w oczach?
Ale morze nie odpowiadało. Fale milczały. Tylko wiatr rozwiewał jej włosy, jakby chciał ukryć prawdę. Wreszcie, raz, jedno z pytań doczekało się odpowiedzi. I nie był to szept łagodny.
– Oddaj mi sól – powiedziało morze. – Tę, którą zabieracie z moich sukien, z koronek moich fal. Oddaj to, co wzięliście.
Canoa otworzyła woreczek i wysypała zawartość w fale. Soli było niewiele. Starannie zbierana, służyła do leczenia ran, konserwowania pożywienia, rytuałów oczyszczania.
– To wszystko, co mam – wyszeptała. – Przecież wiesz. Mam tylko miłość. Do tej wyspy. Do ciebie. Do ludzi.
Morze nie zamilkło. Nie ulitowało się. Szeptało:
– Za mało. Za mało…
A szum wplątywał żądanie w tańcu, zanurzał je w głębinach, by znów ponieść na grzbiecie fal.
– Za mało. Za mało…
Canoa wstała w milczeniu. Zamknęła piersi w skrzyżowanych ramionach. Zmrużyła oczy. Zakołysała się w rytmie szumu, wtapiając się w tym transie. Jak drzewo wśród wiatru. Jak cień człowieka, który chce ostrzec swojego twórcę, ale nie może. Bo głos nie jest mu dany. Choć zna przyszłość, nie ma słów, by ostrzec.
Łza niemocy spłynęła po jej policzku i wpadła do wody.
Morze ucichło. Ptaki usiadły na plaży. Jaszczurka schowała głowę w cień kaktusa. Ustał wiatr.
W miejscu, gdzie spadła łza, woda stała się jaśniejsza. Błysnęła. Zmieniła kolor. Stała się jakby błękitna. Nie jak niebo, ale jak pamięć. Jak oczy szalonych ludzi z łodzi. Zimne, a zarazem pełne tęsknoty za pozostawionymi daleko w domach żonami, dziećmi. Jak niejasne wspomnienie, które czasem zostaje z człowiekiem długo po przebudzeniu.
Łza zmieniła się w perłę o błękitnej toni, która łagodnie spłynęła na dno morza. A sól łzy została przyjęta jako zapłata.
Canoa już wiedziała, że perła to tyle, co po niej pozostanie. I po tysiącach mieszkańców wyspy, którym twarze wymaże bezlitosna historia, a oczy wykłują ostre miecze najeźdźców z europejskiego kraju. Dusze zostaną sprzedane i rozrzucone jak kamienie po wyspach i lądach. Ich śmiercią nakarmią fale, a morze przyjmie ich bez ich zgody.
Perła ta, nadal leży do dziś na dnie morza, w pobliżu wyspy. Tam, gdzie rozmawiała Canoa. Woda w tamtym miejscu wydaje się jaśniejsza, bardziej słona. Wieczorami zdaje się bardziej błękitna. Jak trunek, który czasem sprawia, że w snach pojawia się ta wróżbiarka, wiedziona przeczuciem ostatniej rozmowy.
– Nie wierzysz? Myślisz, że to tylko legenda? Że Alula Canoa to wymyślona opowieść o pamięci, która nie chce umrzeć?
– Myślisz, że sny przestały wspominać dziewczyny, które utraciły twarz, gdy biali ludzie wymazali ich imiona?
– Myślisz, że perła zniknęła?
– Mylisz się.
Choć perła może być krucha i nie przetrwać przemocy, opowieść zostaje. Tli się. Wraca. I czasem, po błękitnym napoju wypitym przy zachodzie słońca, możesz ją usłyszeć. Jak wiatr. Jak falę. Jak głos Aluli Canoi. Może przyjdzie do ciebie we śnie i szepnie: „Jestem tu. Pamiętaj”.
Wypij więc pierwszy łyk likieru z gorzkich pomarańczy Curaçao za Canoę, następny za Alulę, a kolejne za losy jej braci i sióstr. I tych wszystkich, których los rzucił na tę wyspę.
Być może to nie był przypadek, że tamtego roku, na dwóch końcach świata, jedna kobieta uczyła się o zamorskich podbojach, przygotowując się do życia, a druga oddychała po raz ostatni. I tak w opowieści zostały: sól, sen i leżąca na dnie błękitna perła, która chce być wydobyta, by przypomnieć Ci o historii ludu Caquetío.
A może to tylko zbieg chwili, który połączył te kobiety jedynie wspólnym momentem. Dla jednej był to czas życia, dla drugiej – śmierci, a dla ciebie może tylko kilka łyków alkoholu.
Tekst, rysunek Janusz Bończak
[Pierwotnie wyspa była zamieszkana przez indiańskie plemię Arawaków. Dla Europejczyków została odkryta 26 lipca 1499 r. przez hiszpańską wyprawę pod dowództwem Alonso de Hojeda. Hiszpanie zajęli wyspę i zaczęli ją kolonizować około roku 1530. W 1634 r. wyspa została zajęta przez Holendrów pod wodzą Johanneas van Walbeecka i Pierre’a Le Granda. Wysiedlili oni siłą gubernatora wraz z ok. 400 Hiszpanami i Arawakami na stały ląd i ogłosili przyłączenie wyspy do Holandii. W 1662 r. Holenderska Kompania Zachodnioindyjska stworzyła na wyspie największe centrum handlu niewolnikami, przywożonymi tu z rejonu Zatoki Gwinejskiej w Afryce, a następnie rozwożonymi mniejszymi jednostkami po wszystkich wyspach Morza Karaibskiego i na pobliskie wybrzeża lądu amerykańskiego. W XVIII i XIX w. Curaçao należało przejściowo do Francji i Wielkiej Brytanii, aż w 1816 powróciło ostatecznie do rąk holenderskich. Źródło Wikipedia].
