Niewymiarowy wiersz
(Opowiadanie 7.)
[Historie obecności]
Poeta nie spał od kilku nocy. Kręcił się w pościeli, przewracał poduszkę, szukał chłodniejszego miejsca na prześcieradle, ale nic nie pomagało. Niewyspany, zmęczony, coraz częściej gubił się w drobiazgach. Rano nie wiedział już, która wskazówka w zegarku pokazuje minuty, a która godziny. Czas przestał być dla niego ruchem wskazówek. Stał się tylko rytmem różnic, dostrzeganych lub nie. Czasem był to tylko ciężar powiek, czasem szum w uszach, a czasem świt, który przychodził, nim zdążył zasnąć.
Wyszedł z domu, szurając nogami po asfaltowych alejkach Plant Krakowskich, ocienionych starymi drzewami. Niosło się to szuranie po asfalcie, jak echo niepokoju. Było gorąco, upalnie i duszno. Zmierzch zbliżał się powoli od strony miasta, choć upał wciąż wisiał w powietrzu. Nie chciał niczego. Nie miał ochoty na ludzi, rozmowy, nawet na herbatę, którą zwykle pił wieczorami. Bolała go głowa. Może to przez brak snu, a może przez to, że dziś zapomniał o tej herbacie. A może to był inny ból, ten, który przychodzi wtedy, gdy człowiek czuje, że świat idzie obok niego, szurając własnymi sprawami, i nie chce się z nim spotkać na żadnym zakręcie, zagięciu ulic.
Dotarł do domu, na trzecie piętro starej kamienicy. Najpierw piętro kamiennych schodów, chłodnych i ostrych, które prowadziły w górę, jakby zapraszały do wejścia w inny porządek rzeczy. Potem drewniane, trzeszczące pod stopami, kiedyś obite dywanami, które uginały się cicho pod krokami, a teraz noszące tylko ślady wspomnień. Brązowa farba, wytarte krawędzie, fale w strukturze drewna, które kazały podnosić stopy z tym samym rytuałem, jakby niewidzialny dywan wciąż tam był, trwając jedynie w przyzwyczajeniu mięśni i pamięci stóp.
Nagle poczuł dreszcz, chłód na karku. Znał dobrze to uczucie, to był jego dzwonek, budzik zrozumienia. Tak, to to… Miał w sobie kilka słów prawdy. Poczuł, że zaraz je wyjawi. Musi tylko zdążyć, musi je zapisać, zanim się rozwieją. Wbiegł po reszcie schodów, nie ściągnął płaszcza, ledwo zamknął drzwi. Usiadł przy starym kuchennym stole, który służył mu za biurko, i zaczął pisać. Słowa płynęły gorączkowo, z napięciem w ramionach, z marszczeniem nosa, z drżeniem dłoni. Pisał, nie patrząc na litery, jakby one same wiedziały, co mają wyznać.
Skończył. Wstał od stołu, odszedł na chwilę, by odetchnąć, nabrać powietrza. Wrócił. Wziął kartkę do ręki. Przeczytał. I zdziwił się, bo słowa, które tam zobaczył, brzmiały jakby były odkryciem, którego nie spisał. Jakby to nie on je napisał, lecz ktoś inny, ktoś starszy od niego, ktoś, kto wiedział więcej.
Nie zdołał tego znieść. Zmiął kartkę gwałtownie, ścisnął ją w dłoni, jakby chciał zgnieść cały ten niepokój, i rzucił w kąt. Kartka wylądowała na stercie innych, podobnych, zmiętych kul.
I nawet sam nie wiedział, że właśnie wtedy, w tym przypadkowym zgięciu, jego słowa zetknęły się ze sobą w nowy sposób. Pierwsze litery wiersza dotknęły ostatnich, zwrotki połączyły się tam, gdzie papier się przebił, gdzie fałda zgięła linijki w niespodziewanym splocie.
W tym jednym zwiniętym kształcie powstał wiersz, którego nie napisał. Wiersz, który niósł odpowiedź. Odczytać ten kod potrafiłby tylko ktoś, kto umie patrzeć przez załamania, kto rozumie, że prawdziwe zdania układają się dopiero po zgięciu płaszczyzny, kto zna sztukę czytania w czwartym wymiarze, gdzie słowa spotykają się nie na linii, lecz w splocie.
Ale takich ludzi jest niewielu. Najczęściej to ci, którzy nie pytają, jak coś powstało, tylko uważnie słuchają, jak coś trwa.
A przecież w palecie mamy wiele kartek, wiele możliwości zgniecenia kul, wiele słów, które mogą powstać nawet wtedy, gdy nie chcemy ich napisać. Znamy trudności, ale wierzymy, że zmiana jest możliwa, krok po kroku.
Tekst, rysunek Janusz Bończak
Manifest Wegański punkt – 7. Znamy trudności, ale wierzymy, że zmiana jest możliwa – krok po kroku.
Kolejne opowiadanie: 13 lipca w niedzielę o godzinie 8:00
