Ujarzmiona kuchnia

Spread the love

 

Czasami mam wrażenie, że nie wpasowuję się w pełni w wegańską społeczność i dzieje się to z powodu potencjalnie bardzo prostego, jednak rozprzestrzeniającego się na pozostałe obszary mojego funkcjonowania. Mam niekiedy wrażenie, że to moje niedopasowanie ma charakter wręcz podstawowy, że jest jakąś bazą, rdzeniem, bez którego nie można zrobić kolejnych kroków. W mojej głowie tworzy się coś na kształt piramidy Maslowa, po której przemieszczam się nielegalnie ze świadomością łamania zasad i poczuciem wewnętrznego wstydu.

Pojawia się jednak pytanie czy te moje uczucia są podstawne? Czy naprawdę mam powód do wstydu, do ukrywania tego co również kreuje moją wyzwoleńczą formę? Poruszamy się przecież na gruncie nie zerojedynkowym, gruncie stworzonym na bazie walki o wolność, o wolność tych które pozostają w ujarzmieniu, tych które mają odbierane prawa, tych które są zdominowane przez jednostki o większej władzy, tych wobec których stosowana jest przemoc.

I nie bez powodu używam tutaj formy żeńskiej, formy która nawet w języku została zepchnięta na margines. Bo zaimki ona/jej to zarówno kobieta jak i zwierzę gospodarskie. Ona/jej to weganizm i feminizm. Ona/jej jest intersekcjonalna i inkluzywna, jest pełna, niezależna i samowystarczalna.

I ja również jestem ona/jej. Jestem feministką. Jestem weganką. Jestem zwierzęciem. Buntuję się na poziomie kuchni, która bezsprzecznie kojarzy mi się z ujarzmieniem i niezdolnością do bycia pełną. Nie fascynują mnie książki kucharskie sławnych wegańskich blogerów, nie korzystam z przepisów którymi dzielą się na swoich instagramowych kontach osoby podejmujące tematykę gotowania, nie kupują e-cookbooków wegańskich vlogerek z Australii i Hawajów. Kuchnię zazwyczaj omijam, a moje fascynacje wegańskimi daniami odbywają się dopiero z poziomu talerza.

Rozpatruję tą moją niechęć z kilku poziomów. Pierwsza z nich, już wyżej wspomniana i rozwinięta do poziomu zdecydowanie przekraczającego wszystkie pozostałe poziomy, jest ściśle powiązana z feministycznym wyzwoleniem i moim oporem wobec pełnienia ról stereotypowo przypisywanym kobietom. Druga z nich konotowana jest z moją nadwrażliwością sensoryczną i niezdolnością do przebywania w pomieszczeniach o intensywnych zapachach. Trzecia z kolei wiąże się z brakiem wolnej i szczerej przestrzeni na przygotowywanie posiłków. Przestrzeni czasowej, psychicznej i pełnej.

Miejsca: czasami restauracje, czasami kawiarnie, czasami niewegańskie bistro, w którym proszę o nałożenie ziemniaków i surówki z kiszonej kapusty, czasami piekarnia z ziarnistymi wegańskimi bułkami i pasta warzywna w słoiczku sprzedawana w tym samym miejscu, czasami ugotuje moje osoba partnerska (z większą pasją), a czasami ja (z pasją zdecydowanie mniejszą). Jakoś sobie radzę, nie jest wcale tak źle. Źle jest raczej z tym, że wstydzę się tego, że nie jestem jak Ellen Fischer z Hawajów czy erVegan z Polski. Źle jest z tym, że mimo mojej wielkiej otwartości na różnorodność trybów funkcjonowania, nie przyjmuję w pełni tego własnego wyłamania się z obszarów (nawet wegańskiej) kuchni.
Tekst Suri Stawicka, grafika Adobe Stock.