Moje życie w bańkach

Spread the love

 

Należę do mniejszości. Jestem osobą LGBT. Jestem weganką. Jestem feministką. Jestem osobą socjalizowaną do roli kobiety. Moje życie w przeważającej mierze odgrywa się w przestrzeniach krakowskich. Nie urodziłam się tutaj, świadomie wybrałam tutaj, było mi dobrze tutaj. Było. Miłość pozostaje niezachwiana, bezpieczeństwo na ulicach, lepka znajomość oparta na pojedynczym zauroczeniu. Przyjechałam i zostałam, rozłożyłam swoje walizki najpierw w jednym mieszkaniu, potem w kolejnym i jeszcze następnym. Każdy rok transformował mnie i formował kształt dalszy, choć nieostateczny. Uczę się braku końca, wcześniej myślałam, że jeśli tylko_______to będę_______, zwykle mówiłam sobie, żeby jeszcze trochę wytrzymać.

Suri Stawicka – aktywistka i artystka interdyscyplinarna poruszająca się w obszarach queerpoetyki, ekofeminizmu, animal studies, bioartu i ciało-pozytywnej fotografii. Łączy obszary sztuki i nauki poszerzając tym samym dostęp społeczeństwa do obu tych obszarów przekazu. Czuje intensywną integralność ze zwierzętami innymi niż ludzkie. Obecnie mieszka w Krakowie, w przyszłości natomiast planuje prowadzić nomadyczny tryb życia (a przynajmniej na jakiś czas).

I tak się stało, wytrzymywałam, ale nie z miastem, nie, tamte obszary były wtedy jeszcze czyste i na dodatek coraz intensywniej powiązane ze wzrastającą na sile energią społeczności mniejszościowych tworzących coś na kształt rodziny z wyboru. Zakochałam się w tych kooperacjach, mutualistycznych spotkaniach, w byciu częścią. Tak, tęskniłam, zachłannie tęskniłam. Bo to co się działo nie było dla mnie normą, ani to że miałam wokół siebie queerów, ani to że wegan, ani to że parady równości, ani to, że protesty proaborcyjne i prozwierzęce, ani że kilkanaście restauracji wegańskich w mieście, ani że bezpieczeństwo, otwartość i troska. Rozgościłam się w tej dostępności jak w jakiejś utopii i nie chciałam już z niej wyjść, byłam szczęśliwa, a przecież o to chyba w tym wszystkim chodzi, żeby właśnie być szczęśliwym, żeby nie cierpieć zanadto. Miałam wrażenie odnalezienia, a eskalacja tego uczucia była tym większa, im bardziej moje ciało zdawało sobie sprawę z awansu, którego doświadczyło. Z pustej, obcej, zamkniętej, nieinkluzywnej i innej, zupełnie innej przestrzeni, wydostałam się jak z kokonu i przekształciłam się w formę o kształcie ostatecznym, formę na początku przykurczoną, potem rozwijającą się coraz bardziej. Wcisnęłam do swoich skrzydeł hemolimfę i choć był to proces energochłonny, i choć mówiono mi, że raczej mogę sobie nie dać rady, bo jestem taka krucha, bo taka słaba, taka doświadczona przez los, to udało mi się tego dokonać. A potem odleciałam i uniosłam z nurtem wiatru i nurtem Wisły.

Tego nowego życia nauczyłam się szybko i dziwnością zaczęło napawać mnie wszystko co poza nim. Kiełbasa na stole w kuchni babci, smalec na bożonarodzeniowych targach, ser w lodówce mojej mamy, brak tęczowych flag w oknach, okrojone liczbowo protesty proaborcyjne, heteronormatywne spojrzenie na rzeczywistość, cisnormatywne spojrzenie na rzeczywistość, transmisja mszy świętej w płaskim i jakże nie pasującym do nadawanych treści ekranie telewizora, niechęć z powodu aparycji lesby regularnie wystosowywana do mnie przez szefa knajpy, w której pracowałam przez jakiś czas (ciekawe, że kiedy mnie zatrudniał widział jedynie miłą aparycję), brak pytań o zaimki, binaryzm na prestiżowej uczelni pochylającej się również nad takimi kwestiami jak gender, postpłciowość i feminizm.

Powoli i stopniowo zaczęłam sobie zdawać sprawę z bańkowości mojego położenia oraz z tego, że Polska pozostanie Polską gdziekolwiek bym się nie znalazła, że duże miasta mogą oferować strefy wytchnieniowe, że mogą dawać poczucie mniejszościowej integracji, że chwilami nakładają plaster na powstałe w przeszłości i teraźniejszości rany, że mogą być różnorodne, otwarte, piękne i dobre. Mogą, ale wcale nie muszą.

I po prawie dekadzie coś puszcza. Myślę tylko o tym, że jest mi źle tutaj i nie chcę już być tutaj. Staram się przekonać samą siebie, że ucieczki nie mogę pojmować w kategoriach autodestrukcyjnych, a wręcz przeciwnie, dojrzałego wyboru i to na dodatek wypływającego jakby z obwodu, a obwód jest wszystkim tym co w ciele poza głową. Obwód jest jak las, a w nim drzewa, ogrom drzew oddzielonych małymi przestrzeniami albo ogromnymi bezkontaktami fizycznymi. Fizycznymi tylko, bo to żadna bariera – korzenie mogą wszystko przyjąć i oddać, mogą do siebie mówić w sposób najbardziej inteligentny. I ten obwód też tak ma, też może mówić bardzo głośno, ale bez użycia strun głosowych, mówić pięknie i niedostępnie. Nowy język. Język molekularny ciała. Ciała, które zostało poruszone, aż za bardzo. Czy mieli rację mówiąc, że nie dam rady, że moja kruchość mnie powstrzyma, że zbuduje przede mną mur, że będzie moim wrogiem?

Wieś, ale otwarta, drzewa z korzeniami rozrastającymi się w tkance gleby, różnorodność jako codzienność, zwierzęta gospodarskie postrzegane w kategoriach nie-mięsnych, lesbijstwo normą, niebinarność normą. I protesty. Protestów brak, bo walczyć już nie trzeba, bo aborcja na żądanie i legalne homo małżeństwa w USC Polska.
Tekst Suri Stawicka, grafika Adobe Stock.