Ecoshops, second hands i plastikowe butelki
Spełniło się moje największe marzenie z przeszłości – z przeszłości, a nie z teraźniejszości – to ważne. Marzenia z przeszłości mają to do siebie, że noszą na sobie znamiona sentymentu i wykreowane są na bazie intensywnych przemyśleń w przeważającej mierze opartych na czymś przyjemnym (w przeważającej mierze, bo drobne cząsteczki smutku znajdują się wszędzie, nawet w naszych najwspanialszych wyobrażeniach). Im dłużej takie marzenia nie ulegają realizacji, tym większa szansa, że wpiszą się w naszą pamięć i zostaną w niej zachowując się jak utopijna kalka. Problem z nią jest jednak taki, że ma ona bardzo radykalną ekspresję i nie dopuszcza zbyt wiele do swojej przestrzeni. To chyba wykluczenie, tak chyba można powiedzieć, utopijna kalka wykreowana na bazie zbyt intensywnych marzeń wyklucza realność. Nie mogę jej przecież jednak za to winić, to już by był kompletny brak poszanowania z mojej strony, przede wszystkim ciężkiej pracy i zaangażowania w tworzenie czegoś pięknego. Bo piękne to było i na dodatek odbywało się na różnych poziomach emocjonalnych i sensorycznych, dawało bezpieczeństwo gdy w realności cierpiało się na jego brak, wprowadzało radość, gdy w umyśle dominowało jedynie pseudoszczęście, namawiało do życia poprzez wzniecanie nadziei.
Centrum miasta – marzenie z przeszłości – zamieszkałam w centrum miasta. Do przystanku w jedną stronę dzielą mnie dwa kroki, a do przystanku w drugą trzy. Są też kolejne dwa przystanki oddalone o jakieś trzydzieści kroków od bramy kamienicy. Dojazd do pracy zajmuje dziesięć minut, na uczelnię dwanaście. Kawiarnie – mnóstwo, ilość nieograniczona, wyrastają jak grzyby po deszczu. Marzenie z przeszłości – wychodzić codziennie na poranną kawę, siedzieć z laptopem przy mikro stoliczku i przyglądać się otwartej przestrzeni miasta. Sklepy: z elektroniką – średnio interesujące, ale jak potem się okazało – dość przydatne gdy na przykład w mieszkaniu nagle zaczyna brakować wody i trzeba się umyć w misce z H2O temperaturowo przeistoczoną mechanizmem grzałki. A miska skąd? Ze sklepu za cztery złote, choć te cztery złote to trochę oszustwo, bo za cztery złote to naprawdę można tam mało kupić. No i oczywiście mineralna, no bo jak w kranie nie ma, to jest się zmuszonym skorzystać z takiej opcji. Pięciolitrowe plastikowe butelki kłuły potem w oczy, sprawiały wrażenie rozpadu świata, PET – politereftalan etylenu, niby ulegający recyklingowi, ale jednak nie, wędrujący po morzach, rzekach i oceanach, sprawiający wrażenie małego zwierzątka odpornego na wszelakie warunki atmosferyczne. Żadna słodka ani słona woda, kwaśne deszcze, pestycydy, sinice, meduzy, kraby, ryby, delfiny, wieloryby i albatrosy nie są w stanie pokonać PET, bo PET ma wiązania silniejsze niż tkanka łączna, silniejsze niż szkielet komórkowy.
Sklepy: second handy – metalowe kosze zawalone, na wieszakach egzemplarze oceniane jako bardziej jakościowe, czasami promocje na wieszaku przed drzwiami, okazja – jedynie pięć złoty!, to ładne, tamto piękne, chcę przymierzyć, kolejka zbyt duża, duszno, biorę dwie koszule i jeden sweter, a potem zmieniam lumpeks. Ponownie kopię jak kret, ciągnę kolory, percepuję kształty i wracam do domu z siedmioma torbami dóbr o nieokreślonej maści i znaczeniu. Mam w sobie skrajne uczucia – wyrzuty sumienia i brak wyrzutów, bo przecież to nie są rzeczy z sieciówki, przecież już kiedyś ktoś je miał na sobie i teraz dostają zupełnie nowe życie, a jednak czuję jakiś zgrzyt, coś dziwnego, jakby moralny kac. Siadam na podłodze, przeglądam ubrania – cekinowa spódniczka, sensualna koszulka nocna, śpiochy dla dorosłych w gwiazdki śnieżne, koronkowa bluzka przypominająca firankę i puchowa kurtka na stok narciarski. Nie widzę sensu w leżących przede mną przedmiotach, zakupowa euforia odpłynęła, jej zapach już nie unosi się w powietrzu.
Sklepy: ecoshops. I to będzie raczej ostatnia z historii, bo rzeczywistość już wystarczająco zdekonstruowała największe marzenie z przeszłości. Dwa ecoshops na jednej ulicy. W jednym jest bezglutenowy chleb, w drugim z kolei niższe ceny. W tym pierwszym ludzie rozkładają się równomiernie do powierzchni sklepu, w drugim trzeba się przeciskać pomiędzy półkami, jednak to zupełnie nieważne, bo najważniejsza jest jakość produktów, a świadomość że wzmacniam swoje ciało poprzez zdrową, ekologiczną żywność, zawsze skutkowała wyrzutem dopaminy w moim mózgu. Plany przedstawiały się mniej więcej tak: o poranku słońce pokrywa moją twarz, ciepłe promienie wzbudzają w moim ciele pozytywną energię, otwieram oczy, ubieram się i wychodzę z kamienicy, za parę chwil wyląduję w jednym z ekosklepów, już jestem, biorę metalowy koszyk i wkładam do niego produkty na śniadanie i obiad, wkładam mleko owsiane i jogurty wegańskie, wkładam warzywa i owoce, ekologiczny płyn do mycia naczyń i podług, następnie wszystko pakuję do bawełnianej torby i wracam do domu.
I jakie więc to wszystko jest pochmurne, kiedy okazuje się możliwość życia zgodnie z moimi wyobrażeniami przeistacza się w pustkę. I przyczyn tego stanu zdecydowanie nie można upatrywać jedynie w pojedynczym elemencie. Nie ma co się oszukiwać – ceny wzrosły, a cebulę, marchewkę, pora i cukinię do obiadu kupuję w pobliskim markecie, do okien wynajmowanego przeze mnie pokoju nie dolatują promienie słońca, a każdy poranek łączy się z obniżonym nastrojem i niechęcią do wyjścia z domu. No i jeszcze ta utopijna kalka stanowiąca jakby porównawczy element, można by chyba nawet powiedzieć toksyczny, bo degradujący wszystko to co realne, wzmacniający rozczarowanie i zniechęcający do życia w zmodyfikowanym trybie.
Tekst Suri Stawicka, grafika Adobe Stock