Dlaczego nie sięgamy po swoje?

Felieton z dreszczykiem pytań i szczyptą z buraka

Zacznijmy od banału, który powtarzamy jak mantrę w reklamach, broszurach i postach: „Wybieraj lokalne produkty!”. Niby oczywiste. Niby każdy i każda się zgadza. A jednak coś nie działa. Kraków otoczony jest przez jedne z najbardziej urodzajnych terenów w Polsce – Zielonki, Wielka Wieś, Skała, Michałowice, Zabierzów, Liszki… i co? I nic. Mieszkanki i mieszkańcy grodu Kraka, zamiast kupić maliny z Bębła albo pomidory z Prądnika Korzkiewskiego, wybierają anonimowe, plastikowo owinięte „coś” z supermarketu. Dlaczego?
Bo jest bliżej? Nie. Często lokalny rolnik lub rolniczka jest dosłownie siedem minut autem, autobusem od mieszkania na Bronowicach. Bo taniej? Niekoniecznie. Bo nie wiadomo, co to za osoba? O, tu jesteśmy blisko sedna.
Zaufanie. Albo raczej jego brak. Kupując w Lid*u, nikt nie pyta: „A skąd ten ogórek?”, „Czym pryskany?”. A na targu lokalnym nagle klientka lub klient staje się detektywem: „A to ekologiczne?”, „A macie certyfikat?”, „A czy Pani zna się na uprawach biodynamicznych?”. Pytania nie są złe, ale coś tu nie gra, skoro mniej wymagamy od globalnej sieci niż od sąsiadki lub sąsiada spod Krakowa.
A może po prostu nie mamy kontaktu z tą wsią, która jest tuż obok? Nie znamy tych ludzi, ich pracy, ich historii. Nie ma mostu. Jest dystans. A bez relacji, bez rozmowy, nie ma zaufania.
Dawniej targ był miejscem spotkania. Wymiany nie tylko towaru, ale i historii, nowinek, pomysłów. Dziś coraz częściej wygląda to tak: rolnik albo rolniczka przyjeżdża z warzywami czy owocami, staje z boku, nikt się nie zatrzymuje. Bo nie ma szyldu? Bo nie ma terminala? Bo nie pasuje do klimatu zakupowego soboty?
Ale nie bądźmy naiwni. Za tym wszystkim stoją także bardzo konkretne czynniki.

Po pierwsze – ekonomia: Lokalne warzywa, szczególnie ekologiczne, bywają droższe. I nie dlatego, że ktoś chce naciągać. Po prostu ich produkcja kosztuje więcej. Nie ma tu maszynowego skalowania, chemii na hektary ani transportu z magazynów pod Łodzią. Jest człowiek, ziemia i czas. I ta cena to często uczciwy rachunek.

Po drugie – logistyka: Supermarket jest zawsze pod ręką, przy okazji. Rolnik lub rolniczka wymaga intencji. Trzeba się pofatygować na targ, poczekać do soboty, zaplanować. A czas, jak wiadomo, to dzisiaj waluta wyższa niż złotówka.

Po trzecie – przyzwyczajenia i oferta: W markecie półki uginają się od wszystkiego: mango z Peru, bakłażan z Hiszpanii, seler naciowy, którego nikt nie uprawia w Giebułtowie. Lokalne gospodarstwa oferują to, co rośnie naprawdę – sezonowo, z rytmem ziemi. A nie wszyscy i nie wszystkie są gotowi przestawić się na rytm natury.

Po czwarte – brak promocji: Rolnik nie ma działu marketingu. Rolniczka tym bardziej. Nikt im nie zapłaci za kolorową gazetkę i wystawkę z lampkami LED. Często nawet nie wiedzą, jak się reklamować. A przecież nie chodzi tylko o produkt – chodzi o narrację. O obecność.

Po piąte – brak świadomości i zaufania: Nie każda i nie każdy wie, że lokalne to świeższe, mniej emisyjne, wspierające realną gospodarkę tuż za miastem. A czasem nawet jeśli wiedzą, to i tak wybierają wygodę. Bo nie ufają. Bo nie znają. Bo nie czują potrzeby.

No dobrze. Skoro już wiemy, co nie działa, to zapytajmy wprost: kto za to odpowiada?

Rolnik? Może. Bo czasem nie mówi. Bo nie pokazuje. Bo czeka, aż ktoś sam przyjdzie. Ale przecież to nie on czy ona rozwiesza banery Biedr*nki na każdym rogu.

Miasto? Zdecydowanie. Bo nie buduje infrastruktury dla tej relacji. Bo nie promuje lokalności systemowo. Bo łatwiej ogłosić kolejny piknik niż stworzyć stały punkt odbioru żywności z okolicznych wsi. Bo lokalne rolnictwo to dla urzędów folklor, a nie fundament przyszłości.

Władza? Owszem. Bo mówi o suwerenności żywnościowej, ale woli przecinać wstęgi niż tworzyć realne warunki dla lokalnych rynków. Bo wie, że zdrowe jedzenie zaczyna się od ziemi, a mimo to wciąż łatwiej dostać pozwolenie na galerię handlową niż na mały targ w dzielnicy. Bo zamiast uprościć przepisy, mnoży je. Zamiast chronić rolników i rolniczki, reguluje ich jak importerów z drugiego końca świata. Bo nie ufa ludziom, tylko systemom. A przecież to ona mogłaby być siłą zmiany. Wystarczyłoby zacząć od zaufania i odrobiny odwagi.

Supermarkety? Owszem. Zrobiły z nas klientów i klientki, nie ludzi. Wcisnęły globalny banał, wypchnęły lokalność. Uczyły, że ogórek musi być prosty, jabłko czerwone, a cena podejrzanie niska. Ale też nie zrobiły tego same. Dostały przyzwolenie.

Konsument i konsumentka? Tak. I tu boli najbardziej. Bo często nie chcemy wiedzieć. Wolimy gotowe. Nie zadajemy pytań, gdy coś jest owinięte w folię i leży na chłodzonej półce. Nie chcemy się wybrudzić w relacji.

Edukacja? Zawiodła. Bo dzieci wiedzą, jak wygląda sushi, ale nie widzą, jak rośnie fasolka. Bo nikt nie powiedział im, że rolnik to nie ktoś z bajki o gospodarstwie, tylko ktoś realny, potrzebny, przyszłościowy. Bo edukacja branżowa leży i nikt nie chce się nad nią pochylić!

Media? W większości milczą. Albo mówią tylko wtedy, gdy rolnicy i rolniczki blokują drogi. A przecież to właśnie tu jest temat. W jednej skrzynce jabłek z Zagórzyc Dworskich koło Michałowic. Tam, gdzie pachnie realnym światem.

System? Tak. Bo premiuje wielkich i silnych. Bo dopłaty dzieli nie według bliskości, ale według hektarów. Bo nie zauważa, że lokalność to przyszłość. Nie przeszłość.

I co teraz?

Winnych wielu. Ale zmiana może zacząć się od jednej osoby. Od ciebie. Ode mnie. Od jednej rozmowy z sąsiadką, która sprzedaje pomidory. Od kupienia pietruszki od pana spod Kościelca. Od tego felietonu. Albo od odwiedzenia lokalnych targowisk, takich jak Wielkowiejski Targ w Szycach, gdzie spotykają się ludzie z dwóch światów – wsi i miasta. Gdzie nie chodzi tylko o handel, ale o rozmowę. O wspólne bycie. O smak, który ma historię. A może też od zaproszenia rolników i rolniczek do Krakowa. Na małe ryneczki, place targowe, które można tworzyć wspólnie z dzielnicami. To właśnie o to chodzi w idei Mądrych Wiosek. By wieś nie była dodatkiem do miasta, ale jego nauczycielką. Przewodniczką. Partnerką. To też sedno programu Przedmieścia w Mieście – by budować połączenia zamiast podziałów. Nie na pokaz, nie raz w roku. Ale systemowo. Na stałe. By to, co lokalne, miało swoje miejsce nie tylko w sercu, ale i na mapie Krakowa.
Krakowianki i krakowianie. Nie kupujcie lokalnie z litości. Kupujcie z ciekawości. Z wdzięczności. I z potrzeby zbudowania mostu. Bo jeśli nie my, to kto?
Tekst, grafika Janusz Bończak