Opowieści z werandy

(Opowiadanie 4.)
[Historie obecności]

Taki zwykły dzień. Choć pochmurny, to jednak ciepły na tyle, by wyjść z domu i chwilę posiedzieć w skrawku słońca, które – jak wędrowiec – przedarło się przez liście drzewa. Tego samego, co rośnie przy moim domu od niepamiętnych czasów. Z tym drzewem mam wiele wspomnień. Ukrywałam się za nim, gdy rodzice chcieli, żebym wróciła do domu. Opierałam się plecami, gdy moje myśli były zbyt buntownicze, by pomyśleć spokojnie – jak dorosłej przystało.

Było tam też wtedy, gdy już jako dorosła osoba chowałam się pod nim przed deszczem, gdy grzało mocno słońce, gdy było zimno lub ciepło. Pamiętam wilgoć jesiennych liści, skrzypienie śniegu pod nogami, głuchy bezruch, gdy świat przykrywała biała warstwa zimy. Och, jak dawno już nie było takiego śniegu. I takiej zimy.

Bardzo lubię te chwile, kiedy wychodzę przed ten pełen wspomnień dom. Dom z werandą, w której są dziury – te same, w które wkładałam palce, a czasem zakochane listy, monety, pierścionki, myśli, nadzieje. Weranda to dobre miejsce do siedzenia. Jakby czas płynął tam łagodniej.

Jest taki magiczny moment – bo zaraz pojawia się kotka. Ta, która kiedyś w ogóle nie chciała podchodzić. A dziś jest częścią mnie, częścią tej chwili. Przychodzi, patrzy i siada gdzieś niedaleko. Albo rozciąga się tuż przy mnie, czasem zerkając, czy jeszcze jestem. Czasem mrużę oczy i nie wiem, czy rozmawiamy, czy tylko jesteśmy – a ona wtedy delikatnie drapie drewnianą podłogę werandy. Takie ciche pismo, które uważny obserwator potrafi odczytać. Pismo obecności. Pismo wspólnego bycia.

To bycie jest prawdziwe. I sygnał ten słyszy też psina – wesoła pani z szaroczarno-białymi włosami, czarnym nosem i brązowymi oczami, które w słońcu robią się prawie czarne. Ona też chce być z nami. Siada, patrzy, nasłuchuje. Jak nawołują się ptaki, jak szczeka gdzieś inny pies, jak czasem zawyje jeszcze inny. Albo kogut zapieje. Nie donośnie – tylko tak cicho, powszednio. Jakby mówił: „Jestem tu. Nic wielkiego.”

I tak sobie siedzimy. Bez filiżanki z herbatą, bez kawy, bez ciasta. Nic nie trzeba. Bo to, że jesteśmy razem, że po prostu jesteśmy – daje nam największą przyjemność.

Gdzieś tam, za rogiem domu, tuż przy starym drewnianym płocie, gdybym się wychyliła, wspinając się na palcach – zobaczyłabym starego konia. Zawsze coś sobie skubie. Powoli przetacza się po ogrodzonym pastwisku. Nie spieszy się. Jest w swoim rytmie.

Dziś bardzo przyjemnie być z nimi wszystkimi. Patrzeć na siebie. Widzieć siebie. I wiedzieć – że teraz to nasz dom. Wspólny. Drogi. Czujący.

I wtedy, zupełnie nie wiadomo skąd, pojawia się myśl.
Kręcę głową.
To byłoby wariactwo.
Jakbym miała je zjeść.
Czy jakoś wykorzystać. Zużyć.

Nie!

Z serca spływa drżeniem radość i błogość.
Bo – chyba zwariowałam – że w ogóle mogłam kiedyś tak pomyśleć.

Śmiejąc się z siebie, wstaję i wracam do domu.
A oni?
Pewnie jeszcze poleżą.
Popatrzą.
Pogadają coś.
Powąchają powietrze.

A ptaki – coś swojego.
A koń – coś swojego.
A gdzieś psy zawyją coś swojego.

I niech to trwa.

Tekst, rysunek Janusz Bończak

„Głodu miłości i wrażliwości nie zaspokoisz jedzeniem, które kochało.”

Manifest Wegański punkt – 4. Nie chcemy używać zwierząt jako rzeczy, jedzenia ani produktów. One nie są naszym narzędziem.

Kolejne opowiadanie: 22 czerwca w niedzielę o godzinie 8:00