Tylko to, co zostało

(Opowiadanie 10.)
[Historie obecności]

Budziłem się dziś z silnym bólem głowy. Ten dolegliwy szum, jakby tuż za moją czaszką, nie ustępował. Gdyby nie ten tępy ucisk na skroniach, pomyślałbym, że ten szum jest gdzieś indziej, nie u mnie. Przypominał szarość poranka, która zlała się w jedną przydługą ceremonię budzenia. Leżałem jeszcze chwilę, wciskając głowę głębiej w poduszkę, jakbym chciał z niej wycisnąć resztki snu. Wyrwać kilka kolorowych epizodów, które jak lekarstwo oderwałyby mnie od realnego świata, który już nie przynosi ukojenia. Czasem daje radość, ale one są już tylko echem spokojnego życia. Życia, które jest poza nami.
Szarość poranka szybko zmieniała się w jasność. Pokój wypełniały promienie słońca, przeciskające się przez wąskie żaluzje, których nigdy nie przesuwałem. Po co? Za oknem i tak nie było nic ciekawego. Ciemność nocy, szybki świt, a potem do krótkiego zmierzchu – pełno gorącego, upalnego powietrza, z drobnym pyłem, którego nie sposób strząsnąć z ubrania po powrocie do domu.

Podnoszę głowę. Wspieram się na łokciach, zmuszam do zmiany pozycji, aż nogi dotykają podłogi. Chwila kontaktu stóp z zimnem. Ciało odnajduje równowagę. Wstaję, lekko pochylony, jakby przed rzucanymi kamieniami. Idę do łazienki. Szybkie spojrzenie w lustro. Spalona słońcem twarz, wypłowiałe włosy. Odwracam wzrok. Lustro już nie odbija młodej twarzy, tylko szarą epicką powieść, z nadwątloną okładką i popękanymi szwami przy grzbiecie.

Woda wciąż dostępna, ale w ograniczeniu. Toaleta szybka, automatyczna. Doskonale zapamiętane ruchy pozwalają maksymalnie wykorzystać porcję wody, którą mogę mieć. Mógłbym mieć jej więcej, ale musiałbym się bardziej starać, bardziej być. A nie mam już siły. Ani mocy. Świat przestał być życzliwy – jakby odwrócił się plecami i zostawił nas bez wyjaśnień. Ubrany schludnie. Nie jestem głodny, choć nie jestem też ukontentowany. Wychodzę z domu. Idę trasą w cieniu domów. Każdy ma swoją trasę. Promienie słońca nie są już synonimem wakacji. Bardziej przypominają wizyty u dermatologa, pieczenie skóry, masy kremów, olejków, czapek, plastrów. Słońce to nie relaks – to nowotwór. Do pracy mam blisko. Chowam się w budynku. Kilka godzin przy wykresach. Słupki drgają w różnych rytmach, asynchronicznie. Nie ma tu przyjemności. Nie ma ukojenia. Ból głowy nie mija. Szumi, bębni, tłumi myśli. Łykam jak co dzień białe tabletki przeciwbólowe. Nie stępiają uwagi. Uodporniają. Pozwalają zapomnieć. Choćby na chwilę. Nie patrzę w okna. Pogoda jest taka sama. Jak wczoraj. Jak trzy miesiące temu. Jak rok, pięć lat temu. Zmienił się tylko wiatr. Niesie drobiny pyłu z betonowych ścian. Zwietrzałych budynków, w których już nikt nie mieszka. Wszyscy schowali się pod ziemię, w chłód, który przypomina szczęście.

Słupki. Białe, niebieskie, drgające. Czerwone. Kiedy patrzę pod kątem, zmieniają się. Ich drganie jest jak wiatr. Jak ból głowy. Jak zmęczenie. Pracuję dziś sam. Może to dobrze. Choć czasem fajnie być z kimś. Ale o czym rozmawiać? O przeszłości? O tych, którzy nic nie zrobili? Dyfuzja społeczna nie jest wytłumaczeniem. Nic nie jest.
Obiad. Smaczny. Mówią, że przypomina dawne smaki. Czereśnie, truskawki, pomidory. Kto to dziś zweryfikuje? Nikt nie pamięta. Jem porcję Spring. Cokolwiek miałoby to znaczyć. Smakuje. Deser, napój, jakieś coś. Dobre. Wróciłem do pracy. Ból głowy znów się pojawił. Szum jak modlitwa. Nie rozumiem słów. Nie czuję intencji. Może Bóg się od nas odwrócił. A może to my pierwsi. Po pracy wracam tą samą trasą. Nikogo nie spotykam. Nasze cienie się nie krzyżują. Nie pozdrawiamy się. Nie rozmawiamy. Nie pytamy, co u kogo. Nie planujemy wakacji. Nie mówimy o dzieciach. Każdy przemyka z twarzą ukrytą pod kapturem, kremem, cieniem.

W domu wygodnie. Kilka pokoi. Miejsca dość. Nie chcę wiedzieć, co poza naszą dzielnicą. Nikt nie mówi. Nikt nie pyta. Nie ma rewolucjonistów. Nie ma idei. Nadzieje zgasły, lub codziennie płoną w promieniach dnia, tlą się nocą. Na kolację przychodzi Ewa. Też patrzy w wykresy. Ma piękne oczy. Lubię na nie patrzeć. Nie widzę wtedy słupków. Ma jasne tęczówki, zielono-niebieskie, z żółtymi smugami. Kiedy słońce zajrzy jej pod powieki, pojawiają się czerwone plamki. Jak u impresjonistów. Świat wyblakł, jak stara klisza. A jej oczy są wspomnieniem życia. Rozmawiamy dużo. Jesteśmy w tym świetni. Oczytani. Wykształceni. Nie mieliśmy innego wyjścia. Książki, filmy, wykłady. Tyle nam zostało. Dyskusje, które nie zmieniają świata, ale pozwalają go jeszcze na chwilę zrozumieć. Jutro się znów spotkamy. Ewa wychodzi. Zostaję sam. Kolejna tabletka na ból głowy. Już bardziej z przyzwyczajenia. Jak nie wezmę, znów pojawi się ten szum. Jakby ktoś modlił się przez ścianę. Kładę się. Zmierzch. Spokojna muzyka. Fortepian. Kobiecy głos. Jazz. Cichy. Usypiający. Może coś mi się przyśni. Coś bez idei. Bez manifestu. Bez polityki. Po prostu, po ludzku.

Czy mam żal? Tak. Ogromny. Do tych, którzy mogli coś zrobić. Którzy mogli zatrzymać to wszystko. Ale nie zrobili nic. Politycy. Liderzy. Rodzice. Sąsiedzi. Samotni i ci z rodzinami. Gdybym wtedy żył, może położyłbym się w trawie. Wskoczył do jeziora. Posłuchał ptaków. I powiedział: nie ma znaczenia, z jakiej jesteś partii. To bez sensu. Jeśli nie myślisz o planecie, o życiu – to już nie ma znaczenia, co myślisz. Mam żal. Jak mój ból głowy. Ciągły. Niemiły. Nie liczą się partie, tylko to, co zostało

Bez wybaczenia.

Tekst, rysunek Janusz Bończak

Manifest Wegański punkt – 10. Nie jesteśmy ruchem politycznym, ale chcemy łączyć ludzi ponad podziałami.

Kolejne opowiadanie: 3 sierpnia w niedzielę o godzinie 8:00