Będzie?
(Opowiadanie 6.)
[Historie obecności]
To wrażenie zawsze przynosi mi coś więcej niż spokój. Przejście z hałaśliwego, pulsującego tłumu Rynku Głównego w Krakowie. Kolorowej hałastry, do wnętrza Bazyliki Mariackiej, to jak zanurzenie się w inny stan skupienia. Jako dziecko też to czułem. Przez ciężkie drzwi, schodami w dół zmiękczonych setkami lat stąpnięć, formujących ich kształt jakby płynący potok… pod poziom rynku. Jak do wnętrza pamięci historii miasta.
Pomyśleć, że kiedyś, przed wiekami, wchodziło się tu z poziomu ulicy po schodkach, a teraz schodzi się, jakby się zanurzało.
Jako dziecko też to czułem. Przez ciężkie drzwi, schodami w dół, zmiękczonymi setkami lat stąpnięć. Kamienie wyślizgane, jakby formowane przez potok. Schodzę poniżej poziomu rynku – jakby do wnętrza pamięci miasta. Pomyśleć, że kiedyś, przed wiekami, wchodziło się tu z poziomu ulicy. Teraz trzeba zejść. Zanurzyć się.
A na zewnątrz? Świat wciąż krzyczy. Rozmowy, rowery, hulajnogi, samochody z dziwnym pozwoleniem na wjazd. Protesty, marsze, muzyka z bram i podwórek. Hałas świata.
Wewnątrz – kilka kroków po schodkach. Potem idzie się w stronę ołtarza po kamiennej mozaice czarnych, wyślizganych płyt. Najbardziej czuje się je przy klęczeniu, kiedy trzeba się schylić. Nie przepadam za tym. Zimny, niewygodny kamień nie dopasowuje się do kolana. Ono musi się spłaszczyć, by znaleźć stabilność. A potem – brudne spodnie. Taniec. Godzinny. Stać, siedzieć, klęczeć, wstać. Siedzieć, klęczeć, wstać. Usiąść. I tak w kółko. Zanim człowiek znajdzie sobie miejsce – znowu wstaje. Może to celowe, żebyśmy poczuli brak doczesnej stabilności? Nie wiem. Może nie.
Znajduję swoją ławę. Przysiadam się – jak do kapsuły. Klęcznik drewniany, surowy, ale mniej brutalny. Wspieram się łokciami. Pochylam. I wtedy słyszę dzwonki. Wstajemy.
Cisza. Nie idealna – ale pełna. Szepty, chrząknięcia, szuranie. Zapach kadzidła. Jakby to nie był już ten świat. Jakby czas się wycofał.
Nie słucham słów. Błądzę myślami. Szukam zapachu murów, wilgoci, chłodu. Geometrii pochylonych głów, skrytych twarzy, dłoni przykrywających modlitwy. Wstaję. Klękam. Siadam. Strzepuję pył z kolan. I nagle – głos. Izajasz.
„Wilk zamieszka z barankiem, pantera z koźlęciem…” – zatrzymuję się. Chłopiec jako pasterz dzikich zwierząt? Lew jedzący słomę jak wół? Dziecko wkładające rękę do nory węża?
Fantazja? Nie. Wizja. Nie z egzaltowanego zboru – tylko z Biblii. Prorok mówi językiem, który porusza moje wegańskie serce.
Bo przecież – tak! Taka obietnica. Pokój międzygatunkowy. Marzenie o harmonii między wszystkimi istotami. Czy to nie jest właśnie to, o czym myślę, gdy idę przez świat z empatią? Chrześcijańska eschatologia spotyka moje pragnienie codziennej czułości wobec zwierząt.
To nie musi być odległa przyszłość. Prawie w swojej ciszy krzyczę – może zaczyna się teraz. Jeśli patrzymy. Jeśli mamy oczy otwarte. Jeśli modlimy się nie tylko w ławach – ale też w ogrodach, na spacerze, przy stole. Jeśli nasza modlitwa to nie tylko szept – ale spojrzenie. Uważne. Do drugiego.
„Przekażcie sobie znak pokoju” – mówi głos z ołtarza. Rozglądam się. Wierni podają sobie dłonie, kiwają głowami. Życzliwie zaglądają w oczy. A potem – znów taniec. Poprawiają płaszcze. Wychodzą. Twarze zadumane.
Powinienem coś powiedzieć? Może nie usłyszą. Może nie zrozumieją. Jeszcze nie. Ale przecież – wciąż czekamy na świat Izajasza. Taniec trwa. Klęknąć. Wstać. Usiąść. Może następnym razem spojrzymy szerzej. Może kiedyś – nie tylko w kościele. Może kiedyś – naprawdę.
Zostanę jeszcze chwilkę. Pomodlę się o wizję Izajasza. Nie na kiedyś. Na teraz. O zrozumienie pragnienia – i podzielenia się nim z innymi. Nie jak obiadem, który dopiero ma nadejść w harmonii. Bo przecież – modlitwa spełnia się nie przez formę klęczenia. Tylko przez pragnienie zmiany.
Tekst, rysunek Janusz Bończak
„Modlitwa się spełni nie przez formę klęczenia, tylko pragnienie zmiany.”
Manifest Wegański punkt – 6. Wierzymy w współczucie, solidarność i siostrzeństwo z innymi czującymi istotami – ludźmi i zwierzętami.
Kolejne opowiadanie: 6 lipca w niedzielę o godzinie 8:00
.